Tuż po przekroczeniu granicy Narsylii powitał mnie rześki deszcz, który zmył resztki śniegu z mojej białej sierści. Nie miałam zielonego pojęcia, gdzie się znalazłam. Nigdy nie byłam poza rodzinną krainą i nie znałam terenów, które ją otaczały. Otrzepałam się ze śniegu, który teraz spływał po mnie w postaci perłowej wody. Rozejrzałam się po okolicy i ze zdziwienia otworzyłam pyszczek. Nigdzie nie było śniegu ani lodu! Z ziemi wyglądała wesoło zielona trawa, którą podlewał teraz deszcz padający coraz mocniej. Podążałam przed siebie z nadzieją, że znajdę jakieś schronienie. Do lekkiego i puszystego śniegu byłam już przyzwyczajona, ale nie do kropli wody, które z całą siłą uderzały w moje ciało. Deszcz przybierał na sile z każdą minutą, a ja znalazłam się w lesie bez widocznych miejsc, które mogłyby mnie osłonić. Zaczęłam się niepokoić. Zawiał silny wiatr, ale nie poczułam żadnego zimna dzięki mojej grubej sierści. Liście drzew zaczęły się kołysać, a gałęzie tańczyły równo z wiatrem. Nagle zauważyłam norkę, a może była to tylko konstrukcja z patyków, którą ułożyła natura? Była tylko jedna przeszkoda - rzeka, która dzieliła mnie od schronienia. "Jeden duży sus i będziesz po drugiej stronie, Cheveé. To tylko szeroka, głęboka i rwąca rzeka", pomyślałam. Chodziłam przy brzegu tam i z powrotem przypatrując się ciemnej wodzie, która aż prosiła się, żebym wskoczyła w jej odmęty. Wahałam się, czy skoczyć. Od szczeniaka unikałam jezior, rzek i strumieni z niewiadomego mi powodu. Po prostu bałam się wody i nie było na to żadnego lekarstwa. Oprócz mojej chorej ambicji, która odzywała się w najmniej odpowiednim momencie. Niebo przecięła złota błyskawica, a deszcz rozpadał się na dobre. Już nie można tego było nazwać przelotną mżawką. To była prawdziwa ulewa. Zawyłam z niezdecydowania i bezsilności, a wraz z tym wyciem wstąpiły we mnie jakby nowe siły. Cofnęłam się kilka kroków, rozpędziłam się i... skoczyłam. Wylądowałam po środku rzeki. Silny prąd zaczął ciągnąć mnie daleko od upragnionego celu. Próbowałam płynąć, rozpaczliwie przebierałam łapami, jednak woda była ode mnie silniejsza. Zaczynałam tracić powietrze, a oczy zachodziły mgłą. Przez chwilę nie czułam kompletnie nic, aż nagle coś zaczęło wyciągać mnie za skórę na brzeg. Opadłam na miękką trawę ciężko dysząc z wyczerpania, ale szybko podniosłam się i spojrzałam na mojego wybawcę. Najeżyłam się, żeby zrobić wrażenie większej niż w rzeczywistości, ale pewnie zamierzanego efektu nie otrzymałam. Kto bał by się wadery ociekającej wodą, która ledwo stała na łapach?
(ktoś?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zachęcamy do komentowania!